Wspomnienie Mamy o prababci Radońskiej, czyli krótka historia polskiej rodziny
Babcia była tęga, miała chore nogi i chodziła wolno o lasce. Ale nie była babunią, nie miała w sobie nic z babuni. Babunie są drobne, pochylone. Była typem polskiej matrony, bez fałszywego gestu. Była nią naprawdę.
Portret jej ojca, z długa czarną brodą wisiał w jadalnym. Był powstańcem 63 roku. Zesłano go na Sybir.
Żona, piękna, wiotka prababcia z portretu zostawiła dzieci swej matce i podążyła za mężem.
Będąc słabego zdrowia zmarła na suchoty.
Babcia mówiła, że ojciec wróciwszy z zesłania nie śmiał się nigdy. Chodził zawsze w szalu, który nosiła jego żona na Syberii.
To opowiadanie działało na moją dziecinna wyobraźnię. Nie mogłam pojąć, że moja własna, tak dobrze znana kochana Babcia, tak blisko otarła się o historię znaną mi tylko z książek.
To miało duży wpływ na mój stosunek do niej.
To było uczucie dziecinne, ale bardzo głębokie.
Babcia chodziła w długich sukniach, a ciemne, tylko lekko szpakowate mimo wieku włosy spinała w węzeł.
Przy tym wszystkim była taka prosta, taka swoja.
Jej prawdomówność była sławna i nikt nie ważył się przy niej na najmniejszą przesadę, nie mówiąc już o kłamstwie.
Pamiętam jak dziś, jak swemu pewnemu siebie wytwornemu bratankowi „wysypała” prawdę w oczy, gdy chwalił się jakąś snobistyczną „koneksją”.
„Nie dostrzegałeś go jakoś – rzekła wśród ogólnej ciszy – gdy nie znaczył tak wiele”
Trudno było jej zaimponować.
Miała wielkie serce i jasny, prosty umysł, nie znoszący krętactw. Kochała nas bardzo i wśród starych pożółkłych fotografii pełno było naszych, podpisanych jej wysokim, klasztornym pismem „Masia i Witold”.
Chodziłam z nią często na grób dziadka , który umarł przed naszym urodzeniem. Kochali się podobno bardzo i gdy siadała na ławeczce koło grobu, nie wiedziałam, czy się modli, czy tęskni, czy rozmawia z nim. To nie było jakieś „chodzenie na grób”, to były odwiedziny.
Potrafiła się tez szczerze i serdecznie śmiać, a na jej jasnej twarzy wykwitały wtedy prawie panieńskie rumieńce.
Czytała bardzo wiele i gdy trudno było jej chodzić, mówiła z wielką pogoda ducha: „Najważniejsze, że mam Was koło siebie i że Was wszystkich widzę. I mogę czytać, to największa radość starości. Chyba największym kalectwem jest ślepota.”
Los nie oszczędził jej i tego.
W czasie okupacji, gdy wyrzucono nas do Warszawy – straciła wzrok.
Nie mogąc dość szybko schodzić do piwnicy w czasie nalotów, a nie chcąc nikogo narażać, zażądała umieszczenia jej pod Warszawą. Dojeżdżaliśmy tam, by ja odwiedzić.
Witała mnie zawsze z taką radością. Mówiła – „Jak ślicznie wyglądasz! Ja to widzę naprawdę”
I wiem, że widziała, bo kochała mnie bardzo.
Na wieść o wybuchu Powstania, w rozpaczy o nas i o los spraw, o których nie umiała mówić, ale które nauczyła nas kochać, umarła nagle na serce.
Wiadomość ta dotarła do nas już po Powstaniu i choć zdołałam się otrzaskać ze śmiercią ludzi młodych i pełnych życia, śmierć ta wstrząsnęła mną, czułam wprost jej samotność.
Odeszła. Człowiek, którego bardzo kochałam będąc dzieckiem i któremu nie dane mi było nic oddać, prócz miłości.
Maria Garczyńska – Borkowska
Przesłała do GA.PY – córka Ewa